4

Michael od samego rana wyglądał jak jagnię prowadzone na rzeź. Do takiego stanu doprowadziła go koszykówka. Nie żeby siedmioletni Michael nie lubił koszykówki czy się nią nie interesował. Wręcz przeciwnie, od dwóch lat, odkąd tylko miał okazję pojawić się na prawdziwym meczu koszykówki, ubrany w koszulkę swojej ulubionej drużyny, Denver Nuggets, kochał ją całym sercem.
Chłopiec ściągnął znoszone trampki i rzucił je w kąt przedpokoju, po czym szybkim krokiem pobiegł na górę. Nie chciał doświadczyć kolejnej konfrontacji z ojcem, który do domu wszedł chwilę po nim. Na czole Bruce’a pojawiły się kropelki potu, otarł je więc dłonią i wszedł do salonu.
— Mike nie potrafi grać w kosza — powiedział, zdejmując z siebie przepoconą, szarą koszulkę.
— Nieprawda — zaprzeczyła Wendy, nie podnosząc wzroku. Siedziała na podłodze w salonie, sortując ogromny stos upranej bielizny.
— Prawda — stwierdził Bruce i zmarszczył brwi. — Nie umie rzucać do kosza.
Bruce razem z Mike’iem w każdy dzień wolny od szkoły grali w koszykówkę. Bruce, jako były członek szkolnej drużyny, uważał za swój ojcowski obowiązek sprawić, aby i jego syn radził sobie z tym sportem w — przynajmniej — dobrym stopniu.
— Bo ma siedem lat — odpowiedziała Wendy. — A ty masz trzydzieści dwa i nie umiesz jeździć na łyżwach.
— Ale umiem pływać.
— Ale ja nie umiem.
— Czyli zdolności ma po tobie — odburknął Bruce.
Wendy obruszyła się i rzuciła w męża jego bokserkami, które akurat trzymała w ręku.
— Dobrze, że rozumu nie ma po tobie. — Podniosła się. — I tak żadna skarpetka nie ma pary. Poszukaj w szafce u siebie czy czasem wcześniej się nie wyprały. A ja idę do mojego dziecka. Na pewno coś mu nagadałeś.
Bruce wiedział, że surowość nie jest jego cechą, ale — w każdym razie — bardzo denerwowało go to, że jego syn nie radzi sobie z tak prostymi czynnościami jak rzuty do kosza. Prawdą było też to, że czasem niekontrolowanie mówił coś obraźliwego, miał jednak nadzieję, że Michael nie bierze tego do siebie. W końcu bardzo go kochał.
Wziął posegregowaną już bieliznę swoją i Wendy, aby zanieść je do ich sypialni. Tę dzieci wolał zostawić dla żony. W tym momencie nie chciał przeszkadzać Wendy i Michaelowi.


Ciasto brzoskwiniowe zostało postawione na duży stół Haydenów, który rozłożyć Wendy pomógł jej ojciec. Rose i Vernon Devin byli bardzo troskliwym małżeństwem po pięćdziesiątce, postanowili więc zostać z córką po pogrzebie i okazać jej wsparcie. Posiadali pewne obawy co do tego, czy Wendy da sobie radę i czy nie załamie się i zaniedba dzieci.
Obydwoje usiedli przy stole. Rose chciała pomóc córce z herbatą, ale ta szybko ją zbyła i kazała zająć miejsce. Siedzieli więc naprzeciwko swoich wnucząt, co chwila zerkając na Vincenta siedzącego obok Michaela, który wstydził się nawiązać jakąkolwiek rozmowę z nowopoznanym mężczyzną. On za to czuł się delikatnie speszony samym faktem, że został zaproszony na rodzinne spotkanie.
Za to Bridget i Richard Hayden reagowali różnie — ojciec Bruce’a poszedł obejrzeć telewizję na kanapie, sprawiając wrażenie niewzruszonego. A Bridget siedziała przy stole z całą resztą i co chwila ocierała chustką łzy. Na nic zdały się obietnicę dane samej sobie, że nie będzie już płakać.
Po dłuższej ciszy, Vernon słusznie stwierdził, że Vincent się zmienił.
— Tak to już jest, kiedy ma się prawie czterdzieści lat — powiedział tamten i pokiwał głową. Przygryzł wargę i spojrzał ze zniecierpliwieniem do kuchni.
W tym momencie wyszła z niej Wendy, niosąc dzbanek z herbatą. Postawiła go na środku stołu, na białym obrusie, po czym zajęła miejsce obok ojca, na przeciwko Vincenta.
— Pyszne ciasto. — Rose słabo uśmiechnęła się do córki. — Naprawdę dobre.
— Wiem — odpowiedziała Wendy.
Czułą lekkie zażenowanie tą sytuacją; nie potrafiła nawiązać normalnej, ciekawej rozmowy z rodzicami. Wszyscy tylko milczeli, a sama Wendy bała się poruszyć temat Bruce’a i choć na chwilę o nim wspomnieć. Myślała, że gdyby tylko do tego doszło, z oczu poleciały by jej słone łzy i zalały wszystko dookoła, uwzględniając nowe buty mamy.
Posępne miny dzieci sprawiały jednak, że miała ochotę powiedzieć coś wesołego. Tylko co?
— Bruce je bardzo lubił — wyszeptała Bridget.
Wendy momentalnie zdębiała. Poczuła jak robi jej się gorąco. Odruchowo zacisnęła dłoń na materiale swojej czarnej sukienki.
— Co? — zapytała drewnianym głosem.
— Ciasto brzoskwiniowe — odpowiedziała teściowa. — I szarlotkę. Zawsze robiłam mu szarlotkę, gdy był młodszy. Pamiętasz, Vincent?
— Tak — niepewnie potwierdził.
Znów zapadła pomiędzy nimi cisza, co jakiś czas przerywana głośniejszymi dźwiękami z telewizora. Temat Bruce’a został zakończony. Wendy poczuła się spokojniejsza, tętno nie było już tak szybkie. Spojrzała na Susan tępo wpatrzoną w kawałek ciasta na swoim talerzu. Widok ten ściskał jej serce, a Wendy bardzo nie lubiła tego uczucia. Właśnie dlatego obiecała sobie, że nie będą smutni.
Teściowa wszystko psuła. Wendy poczuła ukłucie złości. Miała ochotę wyprosić Bridget razem z jej mężem, który jak maniak zmieniał kanały w telewizorze, nie mogąc się zdecydować, co chce oglądać.
— Masz wino, Wendy?
Przeniosła rozkojarzone spojrzenie z Susan na teściową.
— Tak, mam. Ale nie jestem pewna…
— Oj, Wendy, wino dobrze nam zrobi. — Mimo woli Rose poparła Bridget.
Wino Wendy i Bruce trzymali w małym barku, koło telewizora, więc Wendy miała dobry widok na teścia siedzącego na kanapie. Pomimo tego, że był bardzo skryty i nie dawał nic po sobie poznać, Wendy zauważyła czerwone od płaczu oczy. Przez chwilę patrzyła na jego pomarszczoną, smutną twarz. Wydawał jej się być strasznie znajomy, kiedy tak w ukryciu wszystko przeżywał.
Richard wykrzywił twarz w grymasie niezadowolenia by Wendy w końcu przestała na niego patrzeć. Podziałało. Wzięła butelkę czerwonego wina i wróciła do stołu.
Jak nikt nigdy nie pił w tym domu ze smutku, tak teraz każdy złapał za kieliszek. Każdy prócz Vincenta, którego Wendy z premedytacją ominęła. On nawet nie protestował, uśmiechnął się jedynie i wyjaśnił reszcie, że jest niepijący, na co Bridget wybałuszyła oczy i powiedziała:
— Ty? O mój Boże, nigdy bym się nie spodziewała.
Czas leciał szybko, bo nim się obejrzeli był już wieczór. Deszcz za oknem ustał, a Wendy miała nadzieję, że na ten tydzień brzydkiej pogody starczy.
Przez cały czas Michael nie tknął ani kawałka ciasta, choć matka go do tego co chwilę zachęcała. Chłopiec nie mógł jednak nic przełknąć. Myślał o rzeczach zadziwiających nawet dla niego samego. Myślał o śmierci, o ojcu. Nigdy by nie przypuszczał, że któreś z jego rodziców może kiedykolwiek odejść ze świata, zniknąć. Czuł się przerażony; za każdym razem, gdy babcia Bridget płaczliwie wspominała jego ojca, Mike’a ogarniała panika. Stawał się mały, a ktoś zaraz miał go zdeptać. Patrzył na matkę i zadawał jej nieme pytanie — czy on też zaraz zniknie?
Czy po tym coś czujesz?
Michaela najbardziej zastanawiała ta kwestia, czy po śmierci umysł działa jak wcześniej. Czy ciągle pamięta się o swoim życiu i rodzinie. Czy tata o nim zapomniał? Z lekcji religii za dużo nie pamiętał, zawsze był zajęty ważniejszymi rzeczami razem ze swoimi kolegami. Ale znał pojęcie Nieba. Czy tam teraz był jego ojciec? Zapamiętał, co mówiła mu i Suzie matka w dzień, kiedy przyjechała do ich domu policja — „taty teraz już z nami nie będzie, ale to nie szkodzi, bo z nami był”. Ciepłe wspomnienia w sercu, to jedyne, co mu pozostało.
O ósmej wieczorem Vincent oznajmił, że naprawdę musi już iść. Nikt jednak nie podniósł się, żeby ucałować go na pożegnanie, co zdziwiło Mike’a. Ten wielki mężczyzna po prostu wstał i powiedział „do widzenia”.
Mike postanowił jednak zachować kulturę, więc poszedł za Vincentem do przedpokoju. W tym czasie jego matka zajęta była sprzątaniem kieliszków, co utrudniała jej babcia Bridget. Upojona winem nie mogła uzmysłowić sobie, że to już koniec.
Vincent, łapiąc za klamkę od drzwi wyjściowych, ostatni raz spojrzał na Michaela. Chłopiec czuł się przy nim dziwnie spokojnie.
— Cześć, Mike — rzucił na odchodne.
— Nie mam z kim grać — wypalił szybko chłopiec.
Vincent zmarszczył ciemne brwi.
— Co tam mamroczesz?
Michael ciężko przełknął ślinę.
— Nie mam z kim grać w koszykówkę. Tata zawsze ze mną grał.
— Ach. no tak. — Vincent podrapał się po czarnej czuprynie. Gdzieniegdzie zaczynały pojawiać się siwe włosy. — Kiedy mama znajdzie czas, na pewno z tobą pogra. Jest całkiem obrotna.
Chłopiec patrzył na niego załzawionymi oczami. Teraz poczuł się jak głupiec proponując prawie obcemu mężczyźnie wspólne granie w koszykówkę. Chciał się jakoś wytłumaczyć, ale na usta cisnęły mu się zupełnie inne słowa.
— Byłeś przyjacielem mojego taty, więc pomyślałem, że mógłbyś… — zaczął, miętosząc rękaw od białej koszuli. Całe szczęście w domu mógł zdjąć marynarkę. — Poza tym… powiedziałeś mi, że to wcale nie znaczy, że zawsze będzie źle, więc…
Vincent przykucnął przy chłopcu. Poczuł się wówczas jakby Michael był mu strasznie bliski. Było to dla niego dosyć dziwne i nieznane uczucie. Widział go pierwszy raz od dłuższego czasu, ale wiedział o nim wszystko.
— Bo nie będzie. Tylko, wiesz, nie mogę tak po prostu tu przychodzić i z tobą grać. I przestań ściskać ten rękaw, chłopie. Bo widzisz, nie mogę grać z kimś, kto sądzi, że Denver Nuggets wymiatają.
Mike poczuł, że mimowolnie się uśmiecha.
— Bo wymiatają! To najlepsza drużyna — uniósł się. — A skąd niby wiesz, że ich lubię?
— Od twojego taty — odpowiedział Vincent, po czym się podniósł. — A teraz wracaj do stołu.
Otworzył drzwi i wyjął papierosa zza ucha. Obejrzał się jeszcze na Michaela, kiedy stał na wycieraczce. Chłopiec ciągle stał przy wejściu.
— Czyli już tu nie przyjdziesz? — zapytał.
— Nie — stwierdził Vincent. — Najważniejsza zasada to słuchać się mamy, każdy fajny koleś słucha się mamy.
— I tak bym nie zagrał z kimś, kto sądzi, że Denver Nuggets są kiepscy — rzucił chłopiec.
I zamknął drzwi.

*

Tej nocy Wendy nie mogła zasnąć. Chciało jej się płakać, ale jednocześnie czuła, że nie ma na to siły. Była zbyt słaba. Wierciła się w łóżku, co chwilę zmieniała pozycję, wszystko to jednak na marne. Połowa kołdry już dawno znajdowała się na podłodze, a poduszka była za ciepła i zbyt zmiętolona by na niej wygodnie leżeć.
W sypialni panowała ciemność i jedynie światło księżyca oświetlało pomieszczenie. Wendy z poirytowaniem stwierdziła, że jest już po trzeciej w nocy. Mogła wykorzystać ten czas na przeczytanie książki albo przygotowanie obiadu na jutro. Ciasto z oczywistych powodów na razie odpadało. Nie miała jednak ochoty na żadną z tych rzeczy. Chciała jedynie leżeć i patrzeć. Mieć pusty umysł, a tymczasem był on pełen myśli. Niekoniecznie przyjemnych.
Były to myśli o Bruce’ie. Umierającym Bruce’ie, kłócącym się z nią Bruce’ie, złym Bruce’ie. Tej nocy, jak i przez kilka ostatnich, szczęśliwy Bruce nie istniał. Noc była dla Wendy prawdziwym koszmarem.
Zastanawiała się jak musiała czuć się Bridget. To jej syn stracił życie. Wendy nie mogła sobie wyobrazić, co by zrobiła, gdyby Susan albo Mike umarli. Przez głowę przeszła jej myśl, że zabiłaby i siebie, nie mogąc znieść bólu. I wcale to nie tak, że nie tęskniła tak bardzo za Bruce’em. Tęskniła. Ale czuła się odpowiedzialna za dzieci i dom. Nie mogła rzucić tak po prostu wszystkiego, od pracy w redakcji, po gotowanie obiadów.
Przez pewien czas słyszała tylko swój oddech, później kroki małych stóp i poczuła jak jej serce zamiera. Nie była gotowa na konfrontację z którymś z dzieci. Tak późną porą wszystkie emocje z niej uchodziły, czuła się naga.
Drzwi do pokoju uchyliły się bezszelestnie, a po chwili ukazała się w nich głowa z czarną szopą loków.
— Mamo, mogę z tobą spać? — zapytał cichutko chłopiec.
— Tak, oczywiście, kochanie. — Wendy odsunęła dla niego kołdrę i wygodnie ułożyła poduszkę.
Michael szybko wskoczył do łóżka i owinął ręce wokół szyi matki. Wendy słyszała jego cichutki oddech i poczuła się naprawdę ważna, nie mówiąc o tym, że i delikatne ukłucie szczęścia pojawiło się w jej sercu. Dzieci ją uspokajały.
— Mamo, Vincent jest bardzo fajny — szepnął chłopiec. — Czemu nie może tu przychodzić?
Zmarszczyła brwi. Vincent? Będą rozmawiać o Vincencie?
— Znasz go jeden dzień. Nie wiesz jaki jest — odpowiedziała, głaszcząc go po głowie.
— Nieprawda. Znam go dłużej, tylko tego nie pamiętam. Zaprosiłaś go na ciasto, a to znaczy, że jest w porządku.
— Zaprosiłam go, bo — bo zrobiło mi się ciebie żal... i jego też — został sam, a my mieliśmy ciasto. Nie mamy czasu, żeby zapraszać jakiś gości, Mike. Niedługo wrócisz do szkoły, a ja do pracy.
Westchnęła.
— Jak ty w ogóle zacząłeś z nim rozmowę? Zaczepił cię?
Chłopiec wysunął się z uścisku matki i usiadł oparty plecami o poduszkę. Oho, zaczyna się opowieść, pomyślała Wendy.
— Stałem sam, kiedy ty żegnałaś się z gośćmi z… pogrzebu — zawahał się. — I nagle poczułem, że muszę coś zrobić. Więc poszedłem przed siebie. To było dosyć proste, bo ani babcia Bridget nie zwracała na mnie uwagi, ani dziadek Richie. Siedziałem na tej ławce i myślałem o, wiesz, smutnych rzeczach, o tacie. A Vincent stał przy wyjściu i palił papierosa. Gapiłem się na niego, więc on też zaczął na mnie. Zgasił papierosa i podszedł do mnie.
Na początku wyglądał dziwnie, ale znajomo. W sumie to nie wiedziałem kto to. Podszedł i powiedział:
— Ty pewnie jesteś Michael.
A ja zapytałem skąd to wie, przecież go nie znałem. A on powiedział, że wie od taty.
— Od taty? — zapytałem.
— Był moim przyjacielem — odpowiedział i zapytał czy może usiąść.
Ja powiedziałem, że może, bo w końcu zna tatę… Co się tak na mnie patrzysz? Widziałem go na pogrzebie, więc myślałem, że nie jest obcym. I miałem rację.
— Kiedy był twoim przyjacielem? — spytałem go o to, bo… pamiętasz Jacksona? Był moim przyjacielem w przedszkolu. Teraz mam Chrisa.
A on odpowiedział, że przez całe życie. Dlatego pozwoliłem mu ze sobą usiąść. A potem rozmawialiśmy sobie o tacie… I pokazał mi fajną sztuczkę z monetą. Szkoda, że nie widziałaś. Później powiedział mi, że to, że teraz taty z nami nie ma nie oznacza, że zawsze tak będzie. Że będzie mi źle. Ale czuję — chłopiec pociągnął nosem, momentalnie posmutniał — czuję się cały czas źle.
Wendy złapała go szybko w silny uścisk.

— Vincent miał rację, będzie dobrze, kochanie. Pamiętaj, to, że nie widzisz taty, nie oznacza, że go nie ma. Bo jest. W twoim sercu.

3

— Sądzę, że nie powinien do nas przychodzić.
— Ale, Wendy, poczekaj. — Złapał ją za ramiona. — Nie możesz tak po prostu…
— Mogę. — Nawet na niego nie patrzyła. — Mike ma trzy lata, a Suzie cztery miesiące. Nie mogą z nim przebywać. Nie mogą na niego patrzeć. Na pewno nie kiedy jest w takim stanie.
— Nie zawsze jest w takim stanie. Stara się, to widać. Daj mu szansę.
— Dałam mu szansę. Czas się skończył, Bruce. Niech tu nie przychodzi. Są za mali.
— Wiem, że są mali. Ale myślisz, że on nie zdaje sobie z tego sprawy? Dobrze to wie i chce się zmienić. Widać to po nim. On chce to rzucić, Wendy.
— Nie. Mam dość. Koniec rozmowy, Bruce.
— Naprawdę tego nie widzisz? Wendy, posłuchaj: jest już z nim lepiej. Kiedy urodziła się Suzie, zaczął się hamować. Nie możesz okazać mu chociaż trochę empatii?
— Rozumiem to. Tak. Ale mamy dzieci, Bruce. Ja i ty. Słyszysz? Naprawdę, serce mi pęka na myśl o tym, że muszę go odrzucić, ale musimy myśleć o dzieciach. A on nie jest najlepszym towarzystwem dla tak małych dzieci. Dla żadnych dzieci. Ostatnio ledwo kontaktował, uginały się pod nim nogi. Mike na to wszystko patrzył. Rozumiesz? Jeśli skończy z tym na dobre, może nawet z nami spać w jednym łóżku. Ale nie teraz. Kocham go tak samo jak ty, Bruce, ale pamiętajmy o dzieciach.


Po pożegnalnym przyjęciu Bruce’a, Wendy całowała i na zmianę przytulała gości. Co dziwne, czuła spokój. Miała nadzieję, że po wypłakaniu łez i Mike i Susan odczuli to samo, bo z tego, co widziała, matka Bruce’a wyglądała jeszcze gorzej niż wcześniej; jej zawsze opalona twarz kolorem przypominała białą kredę. Jej mąż klepał ją pokrzepiająco po plecach swoją wielką ręką, ale jego mina pozostawała niezmiennie obojętna na wszystko, co działo się dookoła. Widocznie Bridget Hayden przez całe życie była skazana na ludzi apatycznych.
Kiedy ostatnia osoba opuściła lokal, Wendy uświadomiła sobie, że Vincent nie pożegnał się z nią. Uznała jednak, że ona sama nie zdobyłaby się na kontakt ze sobą samą i złapała Suzie mocno za rączkę. Wtedy dopiero, po zetknięciu się z ciepłym ciałkiem córki, poczuła jak bardzo jest jej zimno. Uśmiechnęła się do niej, po czym wyszły z lokalu, aby dołączyć do Mike’a i dziadków przy samochodzie. Czekały ich jeszcze odwiedziny rodziców Wendy..
Na dworze już nie padało, jednak pogoda ciągle była deszczowa. Ciemne chmury wisiały nad Denver, zwiastując ogromne opady. Wendy martwiła się czy Susan i Mike nie przemoczą butów, dlatego szybko odradziła córce pójście skrótem na parking przez trawnik. Po powrocie do domu będzie musiała wszystko sprzątnąć — Boże, nie odkurzała sierści psa od dwóch dni! A ciasta brzoskwiniowego nikt nawet nie tknął. Nikomu nawet przez myśl nie przemknęło zajmowanie się takimi sprawami.
Przy samochodzie pojawił się jednak problem, ponieważ Michael nie był z dziadkami. Nie było go też w lokalu.
— Tato, gdzie jest Mike? — zapytała Wendy.
Była jeszcze całkiem spokojna, z cierpliwością zapinała pasy Susan, która uderzała stopami o oparcie od siedzenia na przeciwko.
— Nie ma go? Bridget, gdzie poszedł Michael?
— Nie wiem — odpowiedziała z samochodu.
Bridget przyciskała czoło do szyby, a po jej policzkach nieustannie płynęły łzy. Do końca nie dotarło do niej nawet o co takiego się rozchodziło, nie miała ochoty patrzeć, a co dopiero patrzeć na swoją synową.
— Idę go poszukać — powiedziała Wendy. — Zaraz wracam, Sue.
Miała wielką nadzieję, że nic mu się nie stało. W końcu umarł jego ojciec. Chłopiec mógł sobie coś zrobić. Wendy nie wpadała jednak w panikę, wiedziała, że zwykle prowadzi to do niepotrzebnej histerii, co bardziej przeszkadzało niż pomagało.
Przeszła dookoła lokal, nie do końca trzymając się zasady o nie wchodzeniu na trawnik. Był mały, więc nie za dużo zajęło jej szukanie syna. Nie odszedł daleko. Siedział na drewnianej ławce, a z daleka wyglądał strasznie biednie, cały na czarno. Jednak wcale nie wydawał się być przybity czy zrozpaczony. Przeciwnie. Emanowała od niego ciekawość, a na jego okrągłej buzi pojawił się uśmiech. A to wszystko dlatego, że nie był sam.
Przez chwilę Wendy przyglądała się im z biernością, po czym wolnym krokiem ruszyła do ławki.
Kiedy stanęła na przeciwko nich, obydwoje zwrócili się w jej stronę.
— Cześć, Vincent — powiedziała, a potem zwróciła się do syna: — Mike, mogłeś powiedzieć, że odchodzisz. Martwiliśmy się.
— Przepraszam, mamo. — W czekoladowych oczach chłopca można było dostrzec skruchę. — Ja po prostu…
— Wiem. Dlatego nie jestem zła.
Vincent przez ten cały czas przyglądał się Wendy. Obserwował każde drgnięcie na jej twarzy, a kiedy spojrzała na niego, otrząsnął się z transu w jaki wpadł i podniósł się z ławki.
— Tak mi przykro, Wendy. — Sztywno się przytulili, głównie ze względu na nią. — Chciałem się z tobą przywitać wcześniej, ale przypadkiem spotkaliśmy się z Mike’iem. Fajny z niego facet.
Michael uśmiechnął się, starając się, żeby nikt nie zauważył jak bardzo spodobał mu się ten komplement.
— Wiem, że fajny z niego facet — odpowiedziała. — Cieszę się, że przyszedłeś. Nie byłam pewna czy… czy dasz radę.
Patrzyła teraz prosto w jego brązowe oczy. Vincent wyglądał źle, ale nie najgorzej; jego krechy pod oczami ciągle były widoczne, ale taki był już jego typ urody. Na twarzy przybyło mu kilka zmarszczek, a wokół niego unosił się zapach papierosów. Jednego trzymał nawet za uchem. Poza tym, jego twarz się nie zmieniła, ciągle miał wystające kości policzkowe i usta skore do uśmiechu. Włosy miał trochę dłuższe. Wyglądał jedynie na zmęczonego. I był trochę zaniedbany.
Wendy zdawała sobie sprawę ile czasu musiało zająć mu doprowadzenie się do porządku. Nie wiedziała nawet czy miał odpowiedni strój na taką okazję i czy nie musiał pożyczać od kogoś garnituru.
Vincent pokiwał tylko głową. Utrzymywał przez dłuższą chwilę kontakt wzrokowy z Wendy, przez co kobieta poczuła jak do oczu napływają jej łzy. Tym razem pełne goryczy. Pozwoliła więc na to, aby Vincent delikatnie ją przytulił. Nie chciała jednak rozpłakać się na dobre, więc szybko otarła łzy i wyszła z jego uścisku.
Patrzył na nią.
— Muszę już wracać — powiedział, a potem zwrócił się do Mike’a: — Cześć, młody. Pamiętaj, co ci mówiłem.
Mike pokiwał głową i uśmiechnął się. Matka patrzyła na niego przez chwilę. Wyglądał na zadowolonego, a przynajmniej uśmiechał się z jakiegoś innego powodu niż absurdalna piosenka na pogrzebie ojca.
Dlatego właśnie Wendy nagle wypaliła:
— Vincent, nie. Zostań.
Odwrócił głowę w jej kierunku. Chciał już coś powiedzieć, ale przerwała mu:
— Chcę, żebyś został. Proszę. — Dotknęła jego ramienia. — Mam ciasto, które trzeba zjeść. — Roześmiała się.
Vincent patrzył na nią. Nie chciał się narzucać, ale Wendy prosiła go o to, a nie potrafił jej odmówić. Nie teraz.
Zrobił jedną ze swoich głupkowatych min, które Wendy dobrze znała. Udawał, że się zastanawia. Zerknął na Mike’a, który ze zniecierpliwieniem czekał na odpowiedź. A potem się uśmiechnął.
— A jakie ciasto?


ten jest króciutki i tym samym, najkrótszy ze wszystkich rozdziałów. pozostałe są normalnej długości, choć i tak nie powalają. no i pozbyłam się odstępów!

2

Dwa dni później, szóstego kwietnia Wendy nie była pewno, co dokładnie wydarzyło się nocą czwartego kwietnia. Pamiętała, że wróciła z pracy, zjadła obiad, zaczęła robić ciasto, nakrzyczała na Bruce'a, a potem już go nie było. Później przyjechała policja i... i co dalej?
Zręcznie zbierała jasne włosy córki i rozczesywała je różową szczotką, którą specjalnie kupił dla niej ojciec. Według Wendy Susan wyglądała upiornie w czarnej sukieneczce i z podkrążonymi niebieskimi oczami. Ciężko było ubrać jej czarne rajstopki, z których Susie już wyrosła, ale Wendy nie miała czasu, aby kupić jej nowe. Całe szczęście były rozciągliwe.
Kiedy zaplotła jej dwa warkocze, dziewczynka dołączyła do swojego brata i dziadka, którzy czekali na nią przy samochodzie przed domem. Wendy podniosła się z klęczek i spojrzała na teściową — bardzo podobną do Bruce'a, starszą kobietę o siwiejących włosach — która od pewnego czasu przyglądała się jej i Susan ze smutkiem.
Oczy Wendy były zupełnie inne niż kobiety. Nie można było znaleźć w nich żadnej emocji, wręcz przeciwnie — wyrażały pustkę.
— Wszystko jest już gotowe — oznajmiła babka.
Nie ruszyła się jednak z miejsca, więc i Wendy poczekała.
— Nie wiem czy dam radę... Czuję, że zaraz cała się rozmażę. Boże, jak mogę o tym myśleć w takiej sytuacji? Wendy, ja... Nie dam rady — wybełkotała, między ocieraniem łez błękitną chustką.
— W takim razie niech mama poczeka w samochodzie — odpowiedziała Wendy. — Albo w domu. Wszyscy to zrozumieją.
Kobieta zmierzyła ją jednak zaskoczonym spojrzeniem.
— Tak nie można. Nie. Muszę iść. Już dobrze — szybko otarła łzy — postaram się nie rozmazać.
Wendy poczekała aż teściowa wyjdzie przed nią z domu, po czym zamknęła drzwi na klucz. Pogoda była tego dnia deszczowa, więc w bagażniku mieli już dwie parasolki. Oczywiście czarne, bo rodzice Bruce'a nie zgodzili się na inne, mówiąc, że nie wypada. Dlatego Wendy uszanowała to i specjalnie pożyczyła jedną od sąsiadów. Nie chciała kłócić się z teściami w taki dzień, to w końcu był ich syn, musiała się z nimi dzielić. Nie mogli i tak znieść tego, że Bruce chciał zostać spalony, bali się jednak podważyć wolę jedynego syna.
Wendy wsiadła do auta na tylne siedzenie, gdzie czekały już na nią dzieci. Susan posłusznie zapięła pasy i czekała aż ruszą, za to Mike wydawał się być nieobecny. Matka patrzyła na nich przez chwilę. Tak bardzo cieszyła się, że ich ma. Co zrobiłaby bez dzieci? Pogrążyłabym się w beznadziejnej rozpaczy, myślała Wendy, myślałabym o przykrych rzeczach. Przykre rzeczy są przykre, a dzieci takich nie lubią. Bez dzieci myślałaby o sobie i o swojej żałobie.
Teraz nie było na to miejsca i czasu, i to bardzo odpowiadało Wendy.
Ceremonia pożegnalna Bruce'a Haydena odbyć miała się o godzinie pierwszej po południu, dlatego o godzinie dwunastej pięćdziesiąt w małym lokalu zaczęły pojawiać się pierwsze osoby, z którymi przywitaniem musiała poradzić sobie Wendy. Każdy ubrany był w czerń, dlatego sama Wendy poczuła się głupio, patrząc na swoje białe półbuty. Stwierdziła teraz, że idiotycznie wyróżniają się na tle innych i przez chwilę miała ochotę wrócić się do domu i je zmienić. Albo najlepiej wcale już tu nie wracać, bo kiedy tak ściskała się z przeróżnymi krewnymi — od ciotek, po kuzynów Bruce'a — miała wrażenie, że zaraz się popłacze.
Wendy czuła jak jej ciało drży z przejęcia, gdy dotykała dłoni swojej matki. Nie chciała pokazać jej, że sobie nie radzi, bo tamta zrobiłaby z tego niemałą aferę. A w tamtym okresie w Wendy kumulowało się wiele uczuć; z jednej strony coś mówiło jej, że powinna zachować spokój, opanować się, ale druga część krzyczała: PŁACZ. POKAŻ, ŻE NIE JESTEŚ SUKĄ BEZ SERCA. PRZECIEŻ MASZ OCHOTĘ RYCZEĆ. Wendy postanowiła jednak posłuchać tej pierwszej strony, nawet, jeśli jej teściowa miała mieć jej za to za złe.
Wendy dobrze wiedziała, że matka Bruce'a czuje się osamotniona w swoim cierpieniu. Jej mąż nie był najlepszy w okazywaniu uczuć, tak samo Wendy. Za to jej wnuki albo nie zdawały sobie za dobrze sprawy z tego, co się dzieje, albo miały ten sam problem, co dziadek i matka. Reszta krewnych według Bridget Hayden nie czuła tego samego. Nie byli związani z Bruce'em tak bardzo jak ona, nie byli jego matką. Nigdy nie poczują takiego bólu jak ona, patrząc na małą, drewnianą urnę.
O pierwszej pojawili się wszyscy zaproszeni, Wendy jednak nie miała okazji przywitać się z tymi którzy przybyli punktualnie, bo złapała się na tym, że nie widziała świata poza swoją przyjaciółką Ruby. Trzymała ją mocno w swoich ramionach, nie płakała, zaciskała jedynie mocno powieki i myślała o dzieciach. Czuła się winna temu, że nie potrafiła spojrzeć im w oczy i powiedzieć, że wszystko jest w porządku.
Było też coś, co ją martwiło. Poczuła, że się waha i zaczęła przez chwilę żałować swojej decyzji, a raczej decyzji Bruce'a. Wszyscy ci ludzie, około trzydziestu osób, zebrali się tutaj, aby pożegnać jej męża. Porzucili swoje zajęcia, wzięli wolne w pracy, ubrali się na czarno i ścisnęli się w tym małym lokalu, aby usłyszeć coś, co zapewne doprowadzi Bridget Hayden do zawału, a Wendy wpędzi w rozpacz.
Bruce Hayden miał pewne życzenie, które pewnie zawarłby w swoim testamencie, gdyby takowy zdążył sporządzić. W zaistniałej sytuacji to Wendy musiała wszystko wypełniać, przypominać sobie. W to życzenie jednak trudno było jej teraz uwierzyć. Wcześniej śmiała się, kiedy jej o tym opowiadał, gdy przysięgał, że tak właśnie ma być. Wówczas wydawało się to być nierealne, tak odległe, że Wendy była gotowa się na to zgodzić. Bruce bowiem postanowił, że na jego pogrzebie puszczona musi zostać piosenka, przy której pierwszy raz spotkał Wendy.
Tak też się stało.
Z małego głośniczka postawionego na barze rozbrzmiały pierwsze dźwięki The Trooper. Gdy tylko usłyszała to matka Bruce'a złapała się za głowę i bez słowa stała z szeroko otworzonymi ustami. inni goście mieli podobne reakcje, Wendy jednak patrzyła tylko na Susan i Michaela, którzy z początku pogrążeni w swojej własnej, cichej żałobie, zareagowali szokiem. Ale po chwili ich małe twarze rozświetliły uśmiechy, co przyczyniło się do tego, że i Wendy mimowolnie się uśmiechnęła. Och, nie. Wendy uśmiechała się jak głupia, a wraz z nią Ruby i dzieci.
— O mój Boże, Bruce — wyszeptała piskliwie Ruby i poprawiła czarne włosy. — Na swoim pogrzebie muszę go przebić.
I tak śmiejąc się we czwórkę przez łzy wśród ciszy innych gości, Wendy zauważyła piątą, towarzyszącą im osobę. A wówczas zamarła w półuśmiechu.
The Trooper nie było tylko piosenką, podczas której Wendy poznała Bruce'a. Wcześniej był ktoś inny, ktoś bez kogo nigdy nie zamieniłaby z przyszłym mężem ani słowa. Patrzyła teraz na niego spomiędzy innych ludzi, poubieranych na czarno. On też miał czarną marynarkę i spodnie, ale wyglądał zupełnie inaczej niż kiedy ostatnio go widziała. Wyglądał gorzej.
A kiedy był ten pierwszy raz?
Słoneczny, letni dzień zapowiadał upalny wieczór. I taki też był. Dlatego wszystkie dziewczyny na małej imprezie w domu kapitana szkolnej drużyny koszykówki, założyły zwiewne sukienki i spódniczki. Chłopcy też odsłaniali nogi w krótkich spodenkach. Był rok dwa tysiące pierwszy, ale w głośnikach i tak grały największe przeboje Def Leppard i AC/DC. Każdy znał słowa Pour some sugar on me na pamięć, a szesnastoletnia Wendy Devin wykrzykiwała je głośno przy swojej najlepszej przyjaciółce Carol Scott. Prawie się spóźniły, bo Wendy musiała ułożyć szopę blond loków na swojej głowie, o którą tyle czasu się starała. Dwa dni kręciła papiloty, których potem nie mogła wyplątać z włosów.
Carol piła piwo, za to Wendy została przy soku owocowym, z uwagi na to, że zapach piwa strasznie ją drażnił. Jej samopoczucie było za to jak po kilku butelkach alkoholu; było jej wszędzie pełno, to tu pomagała Chelsea Wilson zanieść jedzenie do ogródka, to tam tańczyła z gospodarzem, a już w następnej chwili stała przy Carol i rozmawiała z nią na temat upicia alkoholowego.
Właśnie podczas jednej takiej rozmowy, Carol znacząco spojrzała na Wendy, po czym palcem wskazała jej starszego chłopaka stojącego w rogu salonu. Cały czas patrzył się wyzywająco na Wendy.
— Cóż za dyskrecja — powiedziała do przyjaciółki. — Carol, kto to jest?
— A skąd ja mam wiedzieć?
Wendy przypatrzyła mu się na tyle, na ile pozwalało przyciemnione światło w salonie. Miał białą koszulkę i czarną marynarkę. Dziewczyna stwierdziła, że ma w sobie trochę z latynosa i nawet nie wiedziała, że się ani trochę nie myliła. Ale go nie znała.
Wtedy właśnie z głośników poleciało The Trooper, a starszy chłopak zgasił papierosa w popielniczce stojącej na parapecie i ruszył w kierunku Wendy i Carol.
— Idzie tu!
— Zamknij się, Carol.
Kiedy znalazł się blisko nich, Wendy dostrzegła, że ma gigantyczne wory pod oczami; wyglądał jakby nie spał od tygodni.
Uśmiechnął się do nich i powiedział swoim chropowatym, trochę skrzekliwym głosem coś, czego Wendy nigd nie zapomniała:
— Wiesz, spodobałaś się mojemu przyjacielowi.
Skierował swoje słowa właśnie do Wendy, która zmarszczyła brwi i parsknęła śmiechem.
— Przyjacielowi? To gdzie on jest? — zapytała i spojrzała niepewnie na Carol.
Latynos odwrócił się w kierunku wyjścia do ogródka i tam też wskazał palcem.
— To wstydliwa ciota. Siedzi tam. Wiesz, postanowiłem wziąć jego życie w swoje ręce.
— Aha — odpowiedziała Wendy. — I mam tam iść. Z tobą?
— No, a z kim? — Uśmiechnął się. — Chyba że czytasz w myślach i już wiesz jak wygląda.
— A jeśli nie chcę go poznać?
— To zniszczysz mu życie — beztrosko stwierdził. — Jesteś ładna. Serio. Nie podrywam cię. — Uniósł ręce w obronnym geście. — To co? Przejdziemy się? Myślę, że pani się nie obrazi. — Puścił oczko do Carol.
— Ależ nie, idź Wendy.
Carol wypchnęła Wendy w stronę starszego chłopaka. Dziewczyna spojrzała na niego z niesmakiem, ale ostatecznie zgodziła się z nim pójść. Tak naprawdę była strasznie ciekawa tego kolegi, któremu się spodobała.
Szła więc razem z latynosem do ogródka, przepychając się przez tańczących nastolatków.. Dopiero teraz zwróciłą uwagę na to jaki jest wysoki, miał z metr dziewięćdziesiąt.
— Więc jak masz na imię? — zapytała, kiedy byli już na zewnątrz.
Dotknął jej biodra, aby wysunąć ją przed siebie, prosto na rudawego chłopaka stojącego z kubeczkiem piwa pod drzewem.
— Vincent. A to jest Bruce! Bruce Hayden — powiedział.
Wendy spojrzała na Bruce'a Haydena i uświadomiła sobie, że go znała. Każdego dnia szkoły mijała go na korytarzu, czasem widziała jak rozmawia z innymi członkami drużyny koszykówki, do której należał. Ale nigdy nie widziała go z Vincentem i nigdy nie podejrzewałaby kogoś takiego jak Bruce Hayden o zadawanie się z kimś takim jak Vincent. Dlaczego? Bo w tamtym momencie poczuła unoszący się wokół niego zapach alkoholu. Jego ręce drgały, a tu, w ogródku, gdzie muzyka słabiej docierała, jego głos wydał się bełkotliwy.
Bruce Hayden członek drużyny koszykówki nie był typem szalonego imprezowicza i Wendy dobrze to wiedziała.
— Cześć, jestem Bruce. — Podał Wendy rękę.
A teraz był martwy.

Publikuję te rozdziały z Wattpada i nie mogę pozbyć się tych odstępów. Cierpię bardzo z tego powodu.

1

Ostatnie chwile życia powinny być tymi najpiękniejszymi; bliscy są z tobą, czuwają nad twoją duszą, a ty spełniony i pełen miłości odchodzisz ze świata. Śmierć idealna nie spotyka jednak każdego. Niektórzy umierają samotnie, pełni żalu, zgorzkniali. Inni odchodzą w kłótni, czując złość. A jeszcze inni żegnają się z naszym światem niespodziewanie.
Tak było i w przypadku Bruce'a Haydena, trzydziestotrzyletniego pilota wycieczek turystycznych. Przez całe swoje życie mieszkał w Denver i tu też umarł. Nieszczęśliwy wypadek. Bruce wracał właśnie ze sklepu, gdzie obkupił rodzinę Haydenów — żonę Wendy i dwójkę dzieci, Michaela i Sue — w zapas papieru toaletowego wystarczający nawet na dwa miesiące, kiedy kierowca ciężarówki dostał zawału.
Było ciemno, pierwsze gwiazdy pojawiły się na niebie. Wendy zawsze twierdziła, że w Kolorado każda wiosenna noc jest piękna. Ta, czwartego kwietnia dwa tysiące piętnastego, nie była wyjątkiem. Bruce również tak pomyślał i zupełnie zapomniał o tym, że jedne z ostatnich słów jakimi zwróciła się do niego żona przed wyjściem to:
— Puknij się w czajnik!
Poczuł spokój, a nawet wzrastającą radość na myśl o tym, że gdy wróci do domu, to ucałuje Wendy prosto w jej pełne, różowe usta.
Kilka razy uderzył z euforią w kierownicę i podgłośnił radio; leciało akurat You can't hurry love i przez myśli Bruce'a przeszło, że to znak od Boga. Wendy kochała Phila Collinsa. Och, on też odkąd poznał Wendy!
Poprawił rudawe włosy, które opadły mu na czoło i podśpiewując pod nosem ruszył spod parkingu marketu. Wymyślał już plan na resztę nocy. Dzieci na pewno już spały; Sue jako pięciolatka zapadała w sen już przed dziewiątą wieczorem. Z Mike'iem nie było tak łatwo, ale po namowach matki lub prośbie ojca zawsze kładł się do łóżka. Był bardzo grzecznym chłopcem.
Droga rozciągała się szeroko przed Bruce'em, tej nocy wyjątkowo ulice były puste. Ale Bruce nie zwracał na to uwagi tylko zadowolony jechał prosto do domu. Miał właśnie pokonać ostry zakręt, kiedy to się wydarzyło. Nie zdążył zareagować, bo jego myśli były gdzie indziej. Nie spodziewał się, że ciężarówka nie skręci, tylko wjedzie prosto w niego, zgniecie go całego, rozpryśnie krew, zmiażdży wnętrzności.
Nagle nie słyszał już piosenki, nie myślał o Wendy i dzieciach. Po prostu go nie było.

*

Wendy Hayden wstawiła właśnie ciasto do piekarnika i ze ścierką przewieszoną na ramieniu, poszła sprawdzić czy dzieci aby na pewno śpią. Pomimo wybicia na zegarze godziny dziesiątej wieczorem i tego, że pracowała dzisiaj do piątej, nie czuła zmęczenia, miała w sobie mnóstwo energii i za bardzo nie wiedziała, co ma z nią zrobić.
Pokonała schody, prowadzące na piętro i przetarła ścierką biały wazon stojący na mahoniowej komodzie w ciemnym korytarzu. Nie chciała palić światła, później pewnie zapomniała by je zgasić albo — co gorsza — jasny blask obudziłby Susan i Mike'a, a Wendy nie miała ochoty usypiać córki na nowo.
Powoli nacisnęła na klamkę i otworzyła drzwi od pokoju Sue. Oczy Wendy przyzwyczaiły się już do ciemności, więc z łatwością dojrzała małą, blondwłosą główkę wystającą spod kołdry w kucyki. Czupryna Susan była o wiele jaśniejsza niż Wendy, której włosy miały kolor ciemnego blondu. Podobał jej się ten jasny kolor u córki, pasował do jej pulchnej buźki i nadawał wręcz anielski wygląd. Ale pewnie i tak pociemnieją, myślała Wendy.
Pokój Mike'a znajdował się naprzeciwko pokoju Susan. Urządzony był po „męsku" jak to mówił chłopiec; ściany pomalowane były na niebiesko, w ulubionym kolorze Michaela, a na nich powieszono trzy plakaty: Michaela Jordana, który dostał od ojca, Led Zeppelin i Denver Nuggets. W pomieszczeniu zawsze panował artystyczny bałagan, jak nazywała to Wendy za każdym razem, gdy kazała chłopcu posprzątać pokój. Mike nie za bardzo lubił porządek, jaki narzucali mu rodzice.
Wendy weszła do pokoju chłopca, aby upewnić się czy śpi, czy tylko udaje, żeby nie martwiła się o to, że następnego dnia będzie niewyspany. Michael jak na prawie ośmiolatka przystało uwielbiał czytać komiksy i właśnie tym zajmował się popołudniami po szkole i w każdy dzień wolny. Dzisiaj był wtorek, a cały dzień po skończeniu zajęć spędził na podwórku z ojcem rzucając piłką do kosza. Nie miał więc czasu na czytanie komiksów, dlatego noc wydawała się być równie odpowiednią porą na superbohaterów.
Dotknęła jego czarnych loków drobną dłonią. Nie był do niej ani trochę podobny, a po ojcu miał tylko uśmiech i nos. Resztę odziedziczył po jakimś Włochu czy Hiszpanie, który musiał akurat przejeżdżać blisko domu Haydenów i zapytać Wendy o drogę. A przynajmniej tak wymyślił Bruce. Tak naprawdę Michael miał urodę po dziadku, ojcu Wendy.
Chłopiec cichutko zachichotał.
— Mike, ty brzydalu — wyszeptała Wendy. — Śpij.
Mike odwrócił się twarzą w jej stronę.
— Ale jak skoro mi przeszkadzasz? — Miał chytry uśmieszek na twarzy. Wiedział już, że matka ma dobry humor. — Tata już wrócił?
Wendy pokręciła głową.
— Śpij — powtórzyła i podeszła do drzwi. — Zakaz czytania komiksów po ciemku, pamiętaj.
— To zapalę światło! — odpowiedział chłopiec, ale kiedy zobaczył, że matka grozi mu palcem, dodał: — Dobranoc, mamusiu.
Wendy bezszelestnie zamknęła drzwi od pokoju Mike'a. Chwilę jeszcze przy nich pozostała, nasłuchując czy chłopiec śpi, ale kiedy nic nie usłyszała, wróciła schodami na dół, do salonu.
Salon utrzymany był w jasnych barwach — jasnożółte ściany, biała kanapa i firanka zawieszona przy dużych oknach, przez które widać było sąsiedztwo. Haydenowie mieszkali w miłej i przyjaznej okolicy, nie było tu miejsca na żadne ekscesy. Zarówno Bruce jak i Wendy musieli zarobić na mieszkanie w takim miejscu, gdzie każdy posiadał swój duży ogródek. Przynajmniej dla nich posiadanie domu z czterema pokojami sypialnianymi, dwoma łazienkami i ogrodem było znaczącym osiągnięciem.
Wendy usiadła na kanapie i sięgnęła po pilot od telewizora, leżący na małym stoliku. Jej praca na dziś została zakończona, mogła chwilę odpocząć. Przez dłuższy czas przełączała kanały, po czym z westchnięciem zostawiła na filmie Harry Angel. Widziała go już, ale prócz powtórek Dynastii, nie znalazła niczego wartego uwagi. Swoją drogą, Wendy lubiła oglądać to samo, czasem myślała, że jest nudna, ale tak już miała. Słuchała też ciągle tego samego — cóż, Wendy nie była otwarta na nowe doświadczenia i zmiany, a przejawiało się to w prawie każdej dziedzinie; od muzyki po zmianę miejsca zamieszkania. Strasznie dziwnie czuła się, kiedy razem z Bruce'em przeprowadzili się do nowego domu pięć lat temu. Na nowo musiała oswoić się z ludźmi, okolicą, meblami, atmosferą.
Pies leżący w swoim fioletowym kojcu w małym przedpokoju, widząc, że Wendy rozłożyła się na kanapie, ochoczo do niej podreptał. Nazywał się Buddy i ewidentnie liczył na uwagę, kobieta jednak tylko na niego przelotnie spojrzała. Buddy oparł ze smutkiem pysk na kanapie i wpatrywał się w rękę Wendy przez następne kilka minut.
Kiedy na zegarze wiszącym w salonie wskazówki pokazały godzinę jedenastą, Wendy stwierdziła, że jej mąż robi sobie z niej żarty. Nigdy nie zdarzyło mu się tak długo być na zakupach, poza tym sklep nie znajdował się tak daleko od ich domu. Kobieta była już trochę senna, ale na myśl o Bruce'ie jej serce przyspieszyło. A jeśli temu idiocie coś się stało?
Złapała za telefon leżący na białym, kuchennym blacie i wybrała numer męża z listy kontaktów. Dojrzała też ciasta, żeby czasem się nie przypaliło przez jakiś okazjonalny wybryk Bruce'a. To było jego ulubionym. Ciasto z brzoskwiniami.
Nie odebrał.
Spróbowała jeszcze raz, ale i w tym przypadku na nic. Zaklęła brzydko i wykręciła jeszcze raz numer Bruce'a. Na pewno coś mu się stało! Nie wierzyła, że wyłączyłby telefon i tak po prostu nie wrócił do domu. Zaraz północ!
Pies wyczuł jej zdenerwowanie i podszedł bliżej, aby trącić ją nosem w dłoń. Wendy pogłaskała go energicznie po łbie i przykucnęła.
Bruce Hayden był człowiekiem, który nigdy nie wyłączał telefonu, zawsze też pilnował, aby był naładowany. Nie spóźniał się, zawsze był punktualny, niechętnie jeździł do sklepu, a tym bardziej nocą. Nie lubił przebywać poza domem, kiedy robiło się ciemno, uwielbiał wcześnie kłaść się spać. Więc gdzie był teraz?
Wendy nie wpadła w panikę, nie chciała się denerwować. Zawsze przecież mogło się coś stać, myślała, może spotkał kogoś albo przebił oponę w samochodzie, a telefon jednak się rozładował. Albo go zgubił i teraz szuka. Albo jeździ od sklepu do sklepu, bo może zabrakło papieru toaletowego. Wszędzie.
Było tyle możliwości, ale każda wydawała się być Wendy naciągana. Nie było go już dwie godziny i kobieta nie wiedziała, co ma zrobić. Rozsądne wydawało się być czekanie.
Wendy więc czekała.
Najpierw dziesięć minut na podłodze w kuchni z psem u boku, później wyłączyła ciasto w piekarniku i patrzyła na nie przez kilka minut. Zastanawiała się czy Bruce w ogóle będzie miał okazję je zjeść. Co jeśli coś mu się stało? Następnie usiadła na krześle w kuchni i patrzyła przez okno, z którego miała dobry widok na podjazd. Spędziła tak półgodziny.
Jedenaście minut po północy na podjeździe znalazł się samochód. Ale nie Bruce'a. Wendy otrząsnęła się z półsnu w jaki wpadła i jak oparzona ruszyła do drzwi. Czuła jak jej serce przyspiesza i momentalnie zrobiło się jej słabo. Jej zawsze blada twarz, wydawała się być teraz w kolorze białej kredy.
Zawahała się przy otwieraniu drzwi, ale słysząc dzwonek, który zadudnił jej w uszach, szarpnęła klamką bez zastanowienia. Czuła jak kropelki potu pojawiają się na jej skroniach.
— Dobry wieczór — powiedział wysoki, umundurowany mężczyzna. — Wendy Hayden, żona Bruce'a Haydena?
Do Wendy wszystko już dotarło; odruchowo przyłożyła dłoń do ust i słabo wyszeptała:
— Tak.
— Przykro mi, ale pani mąż...
Chwilę później cała była zalana łzami. Wcześniej nie czuła zmęczenia, wówczas jednak uderzyło w nią ze zdwojoną siłą.



Zaula, Secret Templates | credits: helpblogger, rinnelasair, fontawsome, design seeds