1

Ostatnie chwile życia powinny być tymi najpiękniejszymi; bliscy są z tobą, czuwają nad twoją duszą, a ty spełniony i pełen miłości odchodzisz ze świata. Śmierć idealna nie spotyka jednak każdego. Niektórzy umierają samotnie, pełni żalu, zgorzkniali. Inni odchodzą w kłótni, czując złość. A jeszcze inni żegnają się z naszym światem niespodziewanie.
Tak było i w przypadku Bruce'a Haydena, trzydziestotrzyletniego pilota wycieczek turystycznych. Przez całe swoje życie mieszkał w Denver i tu też umarł. Nieszczęśliwy wypadek. Bruce wracał właśnie ze sklepu, gdzie obkupił rodzinę Haydenów — żonę Wendy i dwójkę dzieci, Michaela i Sue — w zapas papieru toaletowego wystarczający nawet na dwa miesiące, kiedy kierowca ciężarówki dostał zawału.
Było ciemno, pierwsze gwiazdy pojawiły się na niebie. Wendy zawsze twierdziła, że w Kolorado każda wiosenna noc jest piękna. Ta, czwartego kwietnia dwa tysiące piętnastego, nie była wyjątkiem. Bruce również tak pomyślał i zupełnie zapomniał o tym, że jedne z ostatnich słów jakimi zwróciła się do niego żona przed wyjściem to:
— Puknij się w czajnik!
Poczuł spokój, a nawet wzrastającą radość na myśl o tym, że gdy wróci do domu, to ucałuje Wendy prosto w jej pełne, różowe usta.
Kilka razy uderzył z euforią w kierownicę i podgłośnił radio; leciało akurat You can't hurry love i przez myśli Bruce'a przeszło, że to znak od Boga. Wendy kochała Phila Collinsa. Och, on też odkąd poznał Wendy!
Poprawił rudawe włosy, które opadły mu na czoło i podśpiewując pod nosem ruszył spod parkingu marketu. Wymyślał już plan na resztę nocy. Dzieci na pewno już spały; Sue jako pięciolatka zapadała w sen już przed dziewiątą wieczorem. Z Mike'iem nie było tak łatwo, ale po namowach matki lub prośbie ojca zawsze kładł się do łóżka. Był bardzo grzecznym chłopcem.
Droga rozciągała się szeroko przed Bruce'em, tej nocy wyjątkowo ulice były puste. Ale Bruce nie zwracał na to uwagi tylko zadowolony jechał prosto do domu. Miał właśnie pokonać ostry zakręt, kiedy to się wydarzyło. Nie zdążył zareagować, bo jego myśli były gdzie indziej. Nie spodziewał się, że ciężarówka nie skręci, tylko wjedzie prosto w niego, zgniecie go całego, rozpryśnie krew, zmiażdży wnętrzności.
Nagle nie słyszał już piosenki, nie myślał o Wendy i dzieciach. Po prostu go nie było.

*

Wendy Hayden wstawiła właśnie ciasto do piekarnika i ze ścierką przewieszoną na ramieniu, poszła sprawdzić czy dzieci aby na pewno śpią. Pomimo wybicia na zegarze godziny dziesiątej wieczorem i tego, że pracowała dzisiaj do piątej, nie czuła zmęczenia, miała w sobie mnóstwo energii i za bardzo nie wiedziała, co ma z nią zrobić.
Pokonała schody, prowadzące na piętro i przetarła ścierką biały wazon stojący na mahoniowej komodzie w ciemnym korytarzu. Nie chciała palić światła, później pewnie zapomniała by je zgasić albo — co gorsza — jasny blask obudziłby Susan i Mike'a, a Wendy nie miała ochoty usypiać córki na nowo.
Powoli nacisnęła na klamkę i otworzyła drzwi od pokoju Sue. Oczy Wendy przyzwyczaiły się już do ciemności, więc z łatwością dojrzała małą, blondwłosą główkę wystającą spod kołdry w kucyki. Czupryna Susan była o wiele jaśniejsza niż Wendy, której włosy miały kolor ciemnego blondu. Podobał jej się ten jasny kolor u córki, pasował do jej pulchnej buźki i nadawał wręcz anielski wygląd. Ale pewnie i tak pociemnieją, myślała Wendy.
Pokój Mike'a znajdował się naprzeciwko pokoju Susan. Urządzony był po „męsku" jak to mówił chłopiec; ściany pomalowane były na niebiesko, w ulubionym kolorze Michaela, a na nich powieszono trzy plakaty: Michaela Jordana, który dostał od ojca, Led Zeppelin i Denver Nuggets. W pomieszczeniu zawsze panował artystyczny bałagan, jak nazywała to Wendy za każdym razem, gdy kazała chłopcu posprzątać pokój. Mike nie za bardzo lubił porządek, jaki narzucali mu rodzice.
Wendy weszła do pokoju chłopca, aby upewnić się czy śpi, czy tylko udaje, żeby nie martwiła się o to, że następnego dnia będzie niewyspany. Michael jak na prawie ośmiolatka przystało uwielbiał czytać komiksy i właśnie tym zajmował się popołudniami po szkole i w każdy dzień wolny. Dzisiaj był wtorek, a cały dzień po skończeniu zajęć spędził na podwórku z ojcem rzucając piłką do kosza. Nie miał więc czasu na czytanie komiksów, dlatego noc wydawała się być równie odpowiednią porą na superbohaterów.
Dotknęła jego czarnych loków drobną dłonią. Nie był do niej ani trochę podobny, a po ojcu miał tylko uśmiech i nos. Resztę odziedziczył po jakimś Włochu czy Hiszpanie, który musiał akurat przejeżdżać blisko domu Haydenów i zapytać Wendy o drogę. A przynajmniej tak wymyślił Bruce. Tak naprawdę Michael miał urodę po dziadku, ojcu Wendy.
Chłopiec cichutko zachichotał.
— Mike, ty brzydalu — wyszeptała Wendy. — Śpij.
Mike odwrócił się twarzą w jej stronę.
— Ale jak skoro mi przeszkadzasz? — Miał chytry uśmieszek na twarzy. Wiedział już, że matka ma dobry humor. — Tata już wrócił?
Wendy pokręciła głową.
— Śpij — powtórzyła i podeszła do drzwi. — Zakaz czytania komiksów po ciemku, pamiętaj.
— To zapalę światło! — odpowiedział chłopiec, ale kiedy zobaczył, że matka grozi mu palcem, dodał: — Dobranoc, mamusiu.
Wendy bezszelestnie zamknęła drzwi od pokoju Mike'a. Chwilę jeszcze przy nich pozostała, nasłuchując czy chłopiec śpi, ale kiedy nic nie usłyszała, wróciła schodami na dół, do salonu.
Salon utrzymany był w jasnych barwach — jasnożółte ściany, biała kanapa i firanka zawieszona przy dużych oknach, przez które widać było sąsiedztwo. Haydenowie mieszkali w miłej i przyjaznej okolicy, nie było tu miejsca na żadne ekscesy. Zarówno Bruce jak i Wendy musieli zarobić na mieszkanie w takim miejscu, gdzie każdy posiadał swój duży ogródek. Przynajmniej dla nich posiadanie domu z czterema pokojami sypialnianymi, dwoma łazienkami i ogrodem było znaczącym osiągnięciem.
Wendy usiadła na kanapie i sięgnęła po pilot od telewizora, leżący na małym stoliku. Jej praca na dziś została zakończona, mogła chwilę odpocząć. Przez dłuższy czas przełączała kanały, po czym z westchnięciem zostawiła na filmie Harry Angel. Widziała go już, ale prócz powtórek Dynastii, nie znalazła niczego wartego uwagi. Swoją drogą, Wendy lubiła oglądać to samo, czasem myślała, że jest nudna, ale tak już miała. Słuchała też ciągle tego samego — cóż, Wendy nie była otwarta na nowe doświadczenia i zmiany, a przejawiało się to w prawie każdej dziedzinie; od muzyki po zmianę miejsca zamieszkania. Strasznie dziwnie czuła się, kiedy razem z Bruce'em przeprowadzili się do nowego domu pięć lat temu. Na nowo musiała oswoić się z ludźmi, okolicą, meblami, atmosferą.
Pies leżący w swoim fioletowym kojcu w małym przedpokoju, widząc, że Wendy rozłożyła się na kanapie, ochoczo do niej podreptał. Nazywał się Buddy i ewidentnie liczył na uwagę, kobieta jednak tylko na niego przelotnie spojrzała. Buddy oparł ze smutkiem pysk na kanapie i wpatrywał się w rękę Wendy przez następne kilka minut.
Kiedy na zegarze wiszącym w salonie wskazówki pokazały godzinę jedenastą, Wendy stwierdziła, że jej mąż robi sobie z niej żarty. Nigdy nie zdarzyło mu się tak długo być na zakupach, poza tym sklep nie znajdował się tak daleko od ich domu. Kobieta była już trochę senna, ale na myśl o Bruce'ie jej serce przyspieszyło. A jeśli temu idiocie coś się stało?
Złapała za telefon leżący na białym, kuchennym blacie i wybrała numer męża z listy kontaktów. Dojrzała też ciasta, żeby czasem się nie przypaliło przez jakiś okazjonalny wybryk Bruce'a. To było jego ulubionym. Ciasto z brzoskwiniami.
Nie odebrał.
Spróbowała jeszcze raz, ale i w tym przypadku na nic. Zaklęła brzydko i wykręciła jeszcze raz numer Bruce'a. Na pewno coś mu się stało! Nie wierzyła, że wyłączyłby telefon i tak po prostu nie wrócił do domu. Zaraz północ!
Pies wyczuł jej zdenerwowanie i podszedł bliżej, aby trącić ją nosem w dłoń. Wendy pogłaskała go energicznie po łbie i przykucnęła.
Bruce Hayden był człowiekiem, który nigdy nie wyłączał telefonu, zawsze też pilnował, aby był naładowany. Nie spóźniał się, zawsze był punktualny, niechętnie jeździł do sklepu, a tym bardziej nocą. Nie lubił przebywać poza domem, kiedy robiło się ciemno, uwielbiał wcześnie kłaść się spać. Więc gdzie był teraz?
Wendy nie wpadła w panikę, nie chciała się denerwować. Zawsze przecież mogło się coś stać, myślała, może spotkał kogoś albo przebił oponę w samochodzie, a telefon jednak się rozładował. Albo go zgubił i teraz szuka. Albo jeździ od sklepu do sklepu, bo może zabrakło papieru toaletowego. Wszędzie.
Było tyle możliwości, ale każda wydawała się być Wendy naciągana. Nie było go już dwie godziny i kobieta nie wiedziała, co ma zrobić. Rozsądne wydawało się być czekanie.
Wendy więc czekała.
Najpierw dziesięć minut na podłodze w kuchni z psem u boku, później wyłączyła ciasto w piekarniku i patrzyła na nie przez kilka minut. Zastanawiała się czy Bruce w ogóle będzie miał okazję je zjeść. Co jeśli coś mu się stało? Następnie usiadła na krześle w kuchni i patrzyła przez okno, z którego miała dobry widok na podjazd. Spędziła tak półgodziny.
Jedenaście minut po północy na podjeździe znalazł się samochód. Ale nie Bruce'a. Wendy otrząsnęła się z półsnu w jaki wpadła i jak oparzona ruszyła do drzwi. Czuła jak jej serce przyspiesza i momentalnie zrobiło się jej słabo. Jej zawsze blada twarz, wydawała się być teraz w kolorze białej kredy.
Zawahała się przy otwieraniu drzwi, ale słysząc dzwonek, który zadudnił jej w uszach, szarpnęła klamką bez zastanowienia. Czuła jak kropelki potu pojawiają się na jej skroniach.
— Dobry wieczór — powiedział wysoki, umundurowany mężczyzna. — Wendy Hayden, żona Bruce'a Haydena?
Do Wendy wszystko już dotarło; odruchowo przyłożyła dłoń do ust i słabo wyszeptała:
— Tak.
— Przykro mi, ale pani mąż...
Chwilę później cała była zalana łzami. Wcześniej nie czuła zmęczenia, wówczas jednak uderzyło w nią ze zdwojoną siłą.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zaula, Secret Templates | credits: helpblogger, rinnelasair, fontawsome, design seeds