2

Dwa dni później, szóstego kwietnia Wendy nie była pewno, co dokładnie wydarzyło się nocą czwartego kwietnia. Pamiętała, że wróciła z pracy, zjadła obiad, zaczęła robić ciasto, nakrzyczała na Bruce'a, a potem już go nie było. Później przyjechała policja i... i co dalej?
Zręcznie zbierała jasne włosy córki i rozczesywała je różową szczotką, którą specjalnie kupił dla niej ojciec. Według Wendy Susan wyglądała upiornie w czarnej sukieneczce i z podkrążonymi niebieskimi oczami. Ciężko było ubrać jej czarne rajstopki, z których Susie już wyrosła, ale Wendy nie miała czasu, aby kupić jej nowe. Całe szczęście były rozciągliwe.
Kiedy zaplotła jej dwa warkocze, dziewczynka dołączyła do swojego brata i dziadka, którzy czekali na nią przy samochodzie przed domem. Wendy podniosła się z klęczek i spojrzała na teściową — bardzo podobną do Bruce'a, starszą kobietę o siwiejących włosach — która od pewnego czasu przyglądała się jej i Susan ze smutkiem.
Oczy Wendy były zupełnie inne niż kobiety. Nie można było znaleźć w nich żadnej emocji, wręcz przeciwnie — wyrażały pustkę.
— Wszystko jest już gotowe — oznajmiła babka.
Nie ruszyła się jednak z miejsca, więc i Wendy poczekała.
— Nie wiem czy dam radę... Czuję, że zaraz cała się rozmażę. Boże, jak mogę o tym myśleć w takiej sytuacji? Wendy, ja... Nie dam rady — wybełkotała, między ocieraniem łez błękitną chustką.
— W takim razie niech mama poczeka w samochodzie — odpowiedziała Wendy. — Albo w domu. Wszyscy to zrozumieją.
Kobieta zmierzyła ją jednak zaskoczonym spojrzeniem.
— Tak nie można. Nie. Muszę iść. Już dobrze — szybko otarła łzy — postaram się nie rozmazać.
Wendy poczekała aż teściowa wyjdzie przed nią z domu, po czym zamknęła drzwi na klucz. Pogoda była tego dnia deszczowa, więc w bagażniku mieli już dwie parasolki. Oczywiście czarne, bo rodzice Bruce'a nie zgodzili się na inne, mówiąc, że nie wypada. Dlatego Wendy uszanowała to i specjalnie pożyczyła jedną od sąsiadów. Nie chciała kłócić się z teściami w taki dzień, to w końcu był ich syn, musiała się z nimi dzielić. Nie mogli i tak znieść tego, że Bruce chciał zostać spalony, bali się jednak podważyć wolę jedynego syna.
Wendy wsiadła do auta na tylne siedzenie, gdzie czekały już na nią dzieci. Susan posłusznie zapięła pasy i czekała aż ruszą, za to Mike wydawał się być nieobecny. Matka patrzyła na nich przez chwilę. Tak bardzo cieszyła się, że ich ma. Co zrobiłaby bez dzieci? Pogrążyłabym się w beznadziejnej rozpaczy, myślała Wendy, myślałabym o przykrych rzeczach. Przykre rzeczy są przykre, a dzieci takich nie lubią. Bez dzieci myślałaby o sobie i o swojej żałobie.
Teraz nie było na to miejsca i czasu, i to bardzo odpowiadało Wendy.
Ceremonia pożegnalna Bruce'a Haydena odbyć miała się o godzinie pierwszej po południu, dlatego o godzinie dwunastej pięćdziesiąt w małym lokalu zaczęły pojawiać się pierwsze osoby, z którymi przywitaniem musiała poradzić sobie Wendy. Każdy ubrany był w czerń, dlatego sama Wendy poczuła się głupio, patrząc na swoje białe półbuty. Stwierdziła teraz, że idiotycznie wyróżniają się na tle innych i przez chwilę miała ochotę wrócić się do domu i je zmienić. Albo najlepiej wcale już tu nie wracać, bo kiedy tak ściskała się z przeróżnymi krewnymi — od ciotek, po kuzynów Bruce'a — miała wrażenie, że zaraz się popłacze.
Wendy czuła jak jej ciało drży z przejęcia, gdy dotykała dłoni swojej matki. Nie chciała pokazać jej, że sobie nie radzi, bo tamta zrobiłaby z tego niemałą aferę. A w tamtym okresie w Wendy kumulowało się wiele uczuć; z jednej strony coś mówiło jej, że powinna zachować spokój, opanować się, ale druga część krzyczała: PŁACZ. POKAŻ, ŻE NIE JESTEŚ SUKĄ BEZ SERCA. PRZECIEŻ MASZ OCHOTĘ RYCZEĆ. Wendy postanowiła jednak posłuchać tej pierwszej strony, nawet, jeśli jej teściowa miała mieć jej za to za złe.
Wendy dobrze wiedziała, że matka Bruce'a czuje się osamotniona w swoim cierpieniu. Jej mąż nie był najlepszy w okazywaniu uczuć, tak samo Wendy. Za to jej wnuki albo nie zdawały sobie za dobrze sprawy z tego, co się dzieje, albo miały ten sam problem, co dziadek i matka. Reszta krewnych według Bridget Hayden nie czuła tego samego. Nie byli związani z Bruce'em tak bardzo jak ona, nie byli jego matką. Nigdy nie poczują takiego bólu jak ona, patrząc na małą, drewnianą urnę.
O pierwszej pojawili się wszyscy zaproszeni, Wendy jednak nie miała okazji przywitać się z tymi którzy przybyli punktualnie, bo złapała się na tym, że nie widziała świata poza swoją przyjaciółką Ruby. Trzymała ją mocno w swoich ramionach, nie płakała, zaciskała jedynie mocno powieki i myślała o dzieciach. Czuła się winna temu, że nie potrafiła spojrzeć im w oczy i powiedzieć, że wszystko jest w porządku.
Było też coś, co ją martwiło. Poczuła, że się waha i zaczęła przez chwilę żałować swojej decyzji, a raczej decyzji Bruce'a. Wszyscy ci ludzie, około trzydziestu osób, zebrali się tutaj, aby pożegnać jej męża. Porzucili swoje zajęcia, wzięli wolne w pracy, ubrali się na czarno i ścisnęli się w tym małym lokalu, aby usłyszeć coś, co zapewne doprowadzi Bridget Hayden do zawału, a Wendy wpędzi w rozpacz.
Bruce Hayden miał pewne życzenie, które pewnie zawarłby w swoim testamencie, gdyby takowy zdążył sporządzić. W zaistniałej sytuacji to Wendy musiała wszystko wypełniać, przypominać sobie. W to życzenie jednak trudno było jej teraz uwierzyć. Wcześniej śmiała się, kiedy jej o tym opowiadał, gdy przysięgał, że tak właśnie ma być. Wówczas wydawało się to być nierealne, tak odległe, że Wendy była gotowa się na to zgodzić. Bruce bowiem postanowił, że na jego pogrzebie puszczona musi zostać piosenka, przy której pierwszy raz spotkał Wendy.
Tak też się stało.
Z małego głośniczka postawionego na barze rozbrzmiały pierwsze dźwięki The Trooper. Gdy tylko usłyszała to matka Bruce'a złapała się za głowę i bez słowa stała z szeroko otworzonymi ustami. inni goście mieli podobne reakcje, Wendy jednak patrzyła tylko na Susan i Michaela, którzy z początku pogrążeni w swojej własnej, cichej żałobie, zareagowali szokiem. Ale po chwili ich małe twarze rozświetliły uśmiechy, co przyczyniło się do tego, że i Wendy mimowolnie się uśmiechnęła. Och, nie. Wendy uśmiechała się jak głupia, a wraz z nią Ruby i dzieci.
— O mój Boże, Bruce — wyszeptała piskliwie Ruby i poprawiła czarne włosy. — Na swoim pogrzebie muszę go przebić.
I tak śmiejąc się we czwórkę przez łzy wśród ciszy innych gości, Wendy zauważyła piątą, towarzyszącą im osobę. A wówczas zamarła w półuśmiechu.
The Trooper nie było tylko piosenką, podczas której Wendy poznała Bruce'a. Wcześniej był ktoś inny, ktoś bez kogo nigdy nie zamieniłaby z przyszłym mężem ani słowa. Patrzyła teraz na niego spomiędzy innych ludzi, poubieranych na czarno. On też miał czarną marynarkę i spodnie, ale wyglądał zupełnie inaczej niż kiedy ostatnio go widziała. Wyglądał gorzej.
A kiedy był ten pierwszy raz?
Słoneczny, letni dzień zapowiadał upalny wieczór. I taki też był. Dlatego wszystkie dziewczyny na małej imprezie w domu kapitana szkolnej drużyny koszykówki, założyły zwiewne sukienki i spódniczki. Chłopcy też odsłaniali nogi w krótkich spodenkach. Był rok dwa tysiące pierwszy, ale w głośnikach i tak grały największe przeboje Def Leppard i AC/DC. Każdy znał słowa Pour some sugar on me na pamięć, a szesnastoletnia Wendy Devin wykrzykiwała je głośno przy swojej najlepszej przyjaciółce Carol Scott. Prawie się spóźniły, bo Wendy musiała ułożyć szopę blond loków na swojej głowie, o którą tyle czasu się starała. Dwa dni kręciła papiloty, których potem nie mogła wyplątać z włosów.
Carol piła piwo, za to Wendy została przy soku owocowym, z uwagi na to, że zapach piwa strasznie ją drażnił. Jej samopoczucie było za to jak po kilku butelkach alkoholu; było jej wszędzie pełno, to tu pomagała Chelsea Wilson zanieść jedzenie do ogródka, to tam tańczyła z gospodarzem, a już w następnej chwili stała przy Carol i rozmawiała z nią na temat upicia alkoholowego.
Właśnie podczas jednej takiej rozmowy, Carol znacząco spojrzała na Wendy, po czym palcem wskazała jej starszego chłopaka stojącego w rogu salonu. Cały czas patrzył się wyzywająco na Wendy.
— Cóż za dyskrecja — powiedziała do przyjaciółki. — Carol, kto to jest?
— A skąd ja mam wiedzieć?
Wendy przypatrzyła mu się na tyle, na ile pozwalało przyciemnione światło w salonie. Miał białą koszulkę i czarną marynarkę. Dziewczyna stwierdziła, że ma w sobie trochę z latynosa i nawet nie wiedziała, że się ani trochę nie myliła. Ale go nie znała.
Wtedy właśnie z głośników poleciało The Trooper, a starszy chłopak zgasił papierosa w popielniczce stojącej na parapecie i ruszył w kierunku Wendy i Carol.
— Idzie tu!
— Zamknij się, Carol.
Kiedy znalazł się blisko nich, Wendy dostrzegła, że ma gigantyczne wory pod oczami; wyglądał jakby nie spał od tygodni.
Uśmiechnął się do nich i powiedział swoim chropowatym, trochę skrzekliwym głosem coś, czego Wendy nigd nie zapomniała:
— Wiesz, spodobałaś się mojemu przyjacielowi.
Skierował swoje słowa właśnie do Wendy, która zmarszczyła brwi i parsknęła śmiechem.
— Przyjacielowi? To gdzie on jest? — zapytała i spojrzała niepewnie na Carol.
Latynos odwrócił się w kierunku wyjścia do ogródka i tam też wskazał palcem.
— To wstydliwa ciota. Siedzi tam. Wiesz, postanowiłem wziąć jego życie w swoje ręce.
— Aha — odpowiedziała Wendy. — I mam tam iść. Z tobą?
— No, a z kim? — Uśmiechnął się. — Chyba że czytasz w myślach i już wiesz jak wygląda.
— A jeśli nie chcę go poznać?
— To zniszczysz mu życie — beztrosko stwierdził. — Jesteś ładna. Serio. Nie podrywam cię. — Uniósł ręce w obronnym geście. — To co? Przejdziemy się? Myślę, że pani się nie obrazi. — Puścił oczko do Carol.
— Ależ nie, idź Wendy.
Carol wypchnęła Wendy w stronę starszego chłopaka. Dziewczyna spojrzała na niego z niesmakiem, ale ostatecznie zgodziła się z nim pójść. Tak naprawdę była strasznie ciekawa tego kolegi, któremu się spodobała.
Szła więc razem z latynosem do ogródka, przepychając się przez tańczących nastolatków.. Dopiero teraz zwróciłą uwagę na to jaki jest wysoki, miał z metr dziewięćdziesiąt.
— Więc jak masz na imię? — zapytała, kiedy byli już na zewnątrz.
Dotknął jej biodra, aby wysunąć ją przed siebie, prosto na rudawego chłopaka stojącego z kubeczkiem piwa pod drzewem.
— Vincent. A to jest Bruce! Bruce Hayden — powiedział.
Wendy spojrzała na Bruce'a Haydena i uświadomiła sobie, że go znała. Każdego dnia szkoły mijała go na korytarzu, czasem widziała jak rozmawia z innymi członkami drużyny koszykówki, do której należał. Ale nigdy nie widziała go z Vincentem i nigdy nie podejrzewałaby kogoś takiego jak Bruce Hayden o zadawanie się z kimś takim jak Vincent. Dlaczego? Bo w tamtym momencie poczuła unoszący się wokół niego zapach alkoholu. Jego ręce drgały, a tu, w ogródku, gdzie muzyka słabiej docierała, jego głos wydał się bełkotliwy.
Bruce Hayden członek drużyny koszykówki nie był typem szalonego imprezowicza i Wendy dobrze to wiedziała.
— Cześć, jestem Bruce. — Podał Wendy rękę.
A teraz był martwy.

Publikuję te rozdziały z Wattpada i nie mogę pozbyć się tych odstępów. Cierpię bardzo z tego powodu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zaula, Secret Templates | credits: helpblogger, rinnelasair, fontawsome, design seeds